piątek, 5 lipca 2019

Mieliśmy już białą Arielkę, czas na czarną!


PRZECZYTAJ NA NOWEJ STRONIE:
http://www.olowkiwewlosach.pl/
            

 „Świat ludzi to koszmar!” mówił krab Sebastian do Ariel w Małej Syrence Disneya z 1989 roku. Wiem, bo znam tą bajkę na pamięć niemalże słowo w słowo. Jako dziecko potrafiłam oglądać ją codziennie. Do dzisiaj śpiewam „Naprawdę chcę” pod prysznicem. O nowej ekranizacji mówi się już od kilku lat. Po sukcesach fabularyzowanego „Kopciuszka” i „Pięknej i Bestii” Disney ma zamiar przerobić chyba wszystkie swoje klasyki. W tym tygodniu w końcu wybrali aktorkę do roli Ariel. Pierwsze co sprawdziłam to jaki ma głos. Bo w Małej Syrence grał on ważną rolę. Głos jest. Świetnie. Jestem zadowolona. Ale wiele osób nie jest. Dlaczego? Bo dziewiętnastoletnia Halle Bailey, którą wybrano, ma ciemną skórę.
Najnowsza Mała Syrenka ma dziać się podobno na Karaibach. Byliście kiedyś na Karaibach? Ja nie byłam, ale wydaję mi się, że raczej nie przeważa tam biel skóry. Oczywiście, jak wiele osób wskazało, Andersen, który napisał oryginalną opowieść był z Danii, więc teoretycznie akcja powinna się dziać w Dani. Ariel musi być biała jak Duńczycy. No i fajnie, tylko, że wygląd Ariel nie ma nic do fabuły bajki (bo na przykład narodowość Mulan jest ważna dla jej historii, bo w końcu ratuje swój kraj). Do tego przecież koniecznie musi być jak w oryginale! Ale przecież animacja Disneya nie jest oryginałem tej historii. Bo w oryginalnej wersji Andersena syrenka ma wrażenie, że tysiące noży wbija się w jej stopy z każdym kolejnym krokiem. Książę nigdy się w niej nie zakochuje, poślubia kogoś innego. Syrenka może odzyskać swój ogon jeśli zabije księcia, ale nie potrafi tego zrobić, więc rzuca się do morza i zmienia się w morską pianę. Nieźle, nie? Jakoś nie widzę, żeby kogoś oburzał fakt, że pozmieniano te szczegóły. Poza tym Ariel jest SYRENKĄ. I mieszka POD WODĄ w fikcyjnym królestwie zwanym ATLANTYDĄ. Byliście tam kiedyś? Nie? To niby czemu uważacie, że wiecie jak powinni wyglądać jej mieszkańcy?
            Przeczytałam trochę komentarzy pod postami ogłaszającymi nową Małą Syrenkę i więcej już czytać nie chcę. Trochę słabo czyta się opinie dorosłych ludzi, oburzonych castingiem bajki dla dzieci. Piszących, że wyjdą z kina bo dziewczyna nie wygląda jak syrenka w bajce animowanej. Twierdzących, że mają dość „poprawności politycznej”. Widzicie problem z tą całą poprawnością polityczną jest taki, że tu nie chodzi o obsadzanie aktorów, którzy nie są biali na siłę, bo tak wypada. Bo Hollywood zrobiło burzę. Chodzi o to, żebyśmy jako ludzie mieli równe szanse, niezależnie od koloru skóry. Chodzi tu o to, że reprezentacja na ekranie jest ważna. Nie tylko dla nas, dla tych wszystkich małych dziewczynek, które obejrzą tą bajkę i będą mogły powiedzieć „Zobacz mamo, ona wygląda tak jak ja!” Siedemdziesiąt lat zajęło Disneyowi, żeby wypuścić film z ciemnoskórą księżniczką. Co oznacza, że przez 70 lat wiele dzieci na świecie nie potrafiło do końca utożsamić się z bohaterami ich ulubionych bajek.
            W Polsce nieczęsto spotykamy osoby odmienne od nas. Może w ostatnich latach ich przybywa, bo świat się zmienia, ludzie coraz częściej wyjeżdżają na studia, podróżują – ale tak naprawdę w porównaniu do innych krajów Europy, nasza ojczyzna nie jest zbyt różnorodna. I przez to w wielu głowach rodzi się ten niezrozumiały dla mnie pogląd – że inne jest złe. Że Polska dla Polaków. Wyglądasz inaczej to wynocha. Może gdyby Hollywood reprezentowało inne kultury w mediach w poprzednich latach mielibyśmy inny pogląd. Bo skoro nie możemy zobaczyć takich ludzi na własnych ulicach, może boimy się trochę ich odmienności. Nienawiść często rodzi się ze strachu przed czymś obcym. Tymczasem większość znanych filmów obsadzała w głównych rolach białych aktorów. Inne rasy pojawiały się głównie w rolach typowo komediowych, drugoplanowych, w rolach służących i rolach stereotypowych. Nie były reprezentowane jako silni, niezależni ludzie, którzy mogą być głównymi bohaterami historii. Świat w filmach jest wybielony – a tak naprawdę wcale tak nie wygląda. Idąc ulicami Nowego Jorku (tam akurat byłam) widzimy całe morze różnych kultur. Wcale nie jest tak, że na 30 białych osób przypada jeden Afroamerykanin, jeden Azjata i jedna Mulatka. A patrząc na niektóre światowej klasy filmy można by tak pomyśleć. Widzicie ta reprezentacja, ta odmienność w mediach jest nam potrzebna. Żebyśmy widzieli to jako coś normalnego. Wbrew pozorom biali ludzie nie są większością tego świata. Media powinny pokazywać nam świat takim, jaki on jest. Bo wielu z nas nigdy nie dotrze do Ameryki czy Japonii i kino to jedyny sposób, żeby przenieść się tam choć na chwilę.
Więc proszę, przestańcie czepiać się tej poprawności politycznej. Nie odbierajcie tej młodej dziewczynie sukcesu. Nie wybrano jej tylko dlatego, że jest czarna. Ma wspaniały głos i o to właśnie tutaj chodzi. Nawet nie widzieliście jeszcze filmu. Może faktycznie Halle Bailey okaże się słabą aktorką? Może scenariusz będzie beznadziejny? Wtedy jasne, konstruktywna krytyka jest mile widziana. Ale nie jedźcie po filmie od razu tylko z powodu koloru skóry głównej bohaterki. Nie dawajcie złego przykładu dzieciom. Niby uczy się innych, że wygląd nie jest najważniejszy, ale jak przychodzi co do czego, okazuje się, że jednak jest. Ja jako dziecko widziałam siebie na ekranie bardzo często. Wiedziałam, że wystarczy, że pofarbuję włosy i już mogę wyglądać jak Ariel (minus ogon oczywiście). Tak naprawdę wystarczy peruka i już mogę przebrać się za większość księżniczek Disneya i wyglądać jak one. A co z dziećmi, które wyglądają inaczej? Nie tylko z innym kolorem skóry, dziećmi, które wyglądają inaczej przez niepełnosprawność, dziećmi, które mają blizny, dziećmi, które mają kilka nadprogramowych kilogramów? Normalizacja różnorodności w mediach jest ważna. Żeby te małe osóbki mogły zobaczyć siebie na ekranie. Żeby mogły utożsamić się z bohaterami filmów, bajek czy seriali. Żeby mogły budować pewność siebie. Nie odbierajcie im tej szansy. Ja osobiście czekam, aż na ekranie zacznie pojawiać się więcej osób, które uważane są powszechnie za mniejszości.
Ostatnio widziałam w Internecie filmik, który mnie wzruszył. Mały chłopiec na wózku oglądał rozdanie nagród Tony (nagrody teatralne). Jedną z nagród otrzymała Ali Stroker i została pierwszą niepełnosprawną osobą, która otrzymała tą nagrodę.  Chłopiec krzyczał do mamy „zobacz, może ja też kiedyś coś wygram, ona jest przecież jak ja!”. I wiecie co? Mam gdzieś wasze narzekanie że fikcyjna postać, która jest zmyślona(!) i do tego nawet nie jest człowiekiem nie spełnia waszych wizualnych oczekiwań. Nie jeśli miliony dzieci na tym świecie będą mogły zobaczyć kogoś, kto wygląda jak one na ekranie. A wyrzucanie błota na film, który nie ma jeszcze nawet zwiastuna jest trochę nie w porządku. Mieliśmy już białą Arielkę, czas na czarną. Ja na film czekam i nie czuję, żeby ktoś zniszczył mi tym castingiem dzieciństwo. Jestem pewna, że Halle Bailey urzeknie nas swoim głosem, bo przynajmniej go ma. Bo choć kocham Emmę Watson, to mimo, że wyglądała jak oryginalna Disnejowska Belle w „Pięknej i Bestii” autotune raził po uszach. Gdyby o idealny casting chodziło, musieliby w sumie zatrudnić prawdziwą syrenkę. Tylko gdzie takiej szukać?

piątek, 31 maja 2019

Pewnego dnia


PRZECZYTAJ NA NOWEJ STRONIE:
http://www.olowkiwewlosach.pl/            


Pewnego dnia, to wszystko minie. Te mgliste dni, które spędzasz zakopana pod kocami, z głową wtuloną w poduszkę. Bezsenne noce, kiedy jedyny dźwięk, który słyszysz to twój własny, nierówny oddech. To dziwne uczucie w brzuchu, jakbyś za chwilę miała spaść z urwiska. Swędzenie skóry, ciężar w klatce piersiowej i skręty żołądka. Pustka w twoich oczach. Chaos w twojej głowie. Niezdolność do cieszenia się z najmniejszych nawet rzeczy. Chęć zapicia tego wszystkiego, sprawienia, że będziesz jeszcze bardziej zdrętwiała, niż jesteś.
            Pewnego dnia, to wszystko odejdzie. I wtedy nadrobisz wszystkie swoje ulubione seriale. Przeczytasz książki, które od miesięcy stoją na półkach, bo nie potrafiłaś skupić się na tyle, żeby przebrnąć przez pierwsze dwadzieścia stron. Pójdziesz do kina, kupisz duże nachosy i nie zwymiotujesz ich tuż po napisach końcowych. Wyjdziesz w weekend z przyjaciółmi i nie będziesz musiała udawać uśmiechu. Odłożysz telefon i zamiast przeglądać bezmyślnie wszystkie aplikacje po kolei, będziesz śmiać się, śpiewać, rozmawiać. Twój dzień znów będzie miał rytm. Będziesz wstawać rano i znosić trudy i stawiać czoła swoim problemom, zamiast od nich uciekać. Będziesz robić to, co kochasz, tylko dlatego, że to kochasz. Nie po to, żeby uciszyć myśli. Nie po to, żeby uśmierzyć ból. Pojedziesz na wakacje i będziesz w stanie naprawdę odpocząć. Spojrzysz na świat i będziesz go doceniać, nie będziesz już się bać. Powiesz swoim bliskim, że ich kochasz i nie będzie to brzmiało jak „dziękuję”, ani jak „do widzenia” albo jak kolejne puste słowa, za którymi nic się nie kryje. Bo tym razem będziesz w stanie im to pokazać. Zaczniesz planować przyszłość, dlatego że chcesz a nie dlatego, że myślisz, że musisz. A kiedy ktoś powie coś niedelikatnego, kiedy rzuci słowa na wiatr, nie myśląc, że mogą ranić zdasz sobie sprawę, że to tylko słowa. I nie będziesz obsesyjnie analizować ich całymi nocami, nie będziesz wierzyć, że są prawdziwe. Pewnego dnia przestaniesz czytać artykuły ogłaszające koniec świata, czekając, aż któraś z tych przepowiedni w końcu się spełni. Pominiesz je, śmiejąc się z ich głupoty. A kiedy autobus, którym jedziesz gwałtownie zahamuje, nie będziesz już rozmyślać o tym, jakby to było gdyby się rozbił.
            Pewnego dnia. Nie mogę obiecać ci, czy jutro, za tydzień, czy może za kilkanaście miesięcy, ale pewnego dnia to wszystko przejdzie. Trzymaj się go. Kiedy w końcu do niego dotrzesz spojrzysz wstecz na te wszystkie ciężkie dni, przypomnisz sobie swoje mroczne myśli i przez chwilę będziesz żałować tych momentów zmarnowanych na smutek. Nie będziesz wdzięczna za swoją depresję, za lęki, za ból, za apatię. Ale zaakceptujesz, że były, że wciąż są, częścią ciebie. I jeśli kiedyś wrócą, poradzisz sobie z nimi lepiej. Zostaną na krócej i krócej i w końcu może nie wrócą już nigdy. I nagle przestaniesz marzyć o wehikule czasu, który mógłby cofnąć to wszystko i zapobiec tym stanom. Bo zdasz sobie sprawę, że niezależnie jak ciężko było, zaprowadziło cię to tutaj. I zaczniesz doceniać swoich bliskich bardziej, niż wcześniej, zaczniesz liczyć swoje błogosławieństwa, a nie grzechy i będziesz wdzięczna za to życie. I znów będziesz żyć w pełni.

czwartek, 30 maja 2019

Lekarstwo leży w tobie


PRZECZYTAJ NA NOWEJ STRONIE:
http://www.olowkiwewlosach.pl            

Trochę czasu zabrało mi, zanim poznałam samą siebie. Spędziłam całe życie analizując postępowanie innych ludzi, próbując zrozumieć różne punkty widzenia i starając się pomóc rozwiązać problemy innych. Potrafiłam postawić się w sytuacji drugiej osoby. Nie wiem czemu ludzie zawsze przychodzili do mnie ze swoimi  rozterkami. Potrafisz słuchać – twierdzili. Ale w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że mimo że faktycznie dobrze rozumiem innych – zupełnie nie rozumiem samej siebie.
            Nie wiem w którym momencie zaczęłam to wszystko pojmować. Kiedy zdałam sobie sprawę co sprawia, że nie mam ochoty wychodzić z łóżka? Ile czasu minęło, zanim znalazłam słowa, które mogły opisać niezliczone wizje w mojej głowie, wyjaśnić koszmary, które mnie prześladowały? Kiedy pojęłam wszystkie powody moich łez, trzęsących się rąk i ataków paniki? Kiedy zrozumiałam, że czasem po prostu potrzebuję samotności i nie ma w tym nic złego? To była długa droga. Ale kiedy w końcu pojęłam te wszystkie rzeczy, wszystko okazało się łatwiejsze.
            Wydaję mi się, że to ważny krok. Poznać siebie. Bo kiedy w końcu doszłam do powodów, dźwigni, które uruchamiają cała maszynerię w moim umyśle – zaczęłam znajdywać sposoby, żeby sobie z tym radzić. Sposoby na uciszenie moich myśli, uspokojenie trzęsących się dłoni. Nie chodzi tu o to, że musisz od razu pokochać siebie. Droga od samo nienawiści do samoakceptacji wybrukowana jest zwątpieniem i brakiem wiary w siebie. Jest piekielnie długa. Ale poznanie siebie pozwolili ci postawić na niej pierwsze kroki.
            I tak, kiedy w końcu poznałam moje powody i znalazłam moje sposoby – okazało się, że mogę już przestać okłamywać samą siebie. Bo kłamałam tak długo, próbując udawać, że nic mi nie jest, że ten ciężar na moich barkach nie istnieje. Próbowałam udawać, że jestem szczęśliwa tak bardzo, że sztuczny uśmiech ubierałam nawet patrząc w lustro w samotności. I w końcu skończyłam z kłamstwami i zrozumiałam, że imprezowanie do rana, żeby udowodnić komuś (a raczej sobie), że wszystko jest w porządku do niczego mnie nie doprowadzi. Zaczęłam rozumieć sytuację, których powinnam unikać. A jeśli nie mogłam ich uniknąć– jak radzić sobie z ich potencjalnymi konsekwencjami. Zdecydowałam się wyrzucić z mojego życia tych, którzy mieli na mnie negatywny wpływ. Czy to wszystko sprawiło, że moja depresja i stany lękowe nagle zniknęły? Nie. Ale sprawiło, że zaczęły być bardziej znośne.
            Każdy z nas jest inny. Po sieci krążą miliony porad – ludzie sugerują medytację, bieganie, kopanie w worki treningowe, prowadzenie pamiętnika czy kalendarza. Jest wiele sposobów walki z własnymi lękami – ale jest jeszcze więcej ludzi i charakterów. To ty musisz zdać sobie sprawę, co pomoże ci najlepiej. Dla mnie nie była to joga, ale fikcja. Zatracanie się w książkach, serialach, filmach – w milionie historii, które pomagały mi uciec od rzeczywistości. Nie uderzanie w worek – tylko znalezienie czasu dla siebie, z dala od hałasu, trywialnych rozmów, głupich ludzkich komentarzy. Nie prowadzenie kalendarza czy pamiętnika – ale oddawanie moich problemów bohaterom moich historii, spojrzenie na nie z perspektywy drugiej osoby. Nie medytacja – zwykłe odcięcie się na kilka minut, z słuchawkami w uszach, wyciszenie zewnętrznego świata. Moment na to, żeby pozbierać myśli. Wiem, że to zadziała. Teraz znam już siebie. Teraz wiem, czego potrzebuję. I powoli zaczynam znów lubić samą siebie. Spędzenie czasu w samotności – nie dlatego, że muszę, ale dlatego, że chcę. Teraz kiedy złe myśli wracają coraz rzadziej, samotność jest coraz lepszym miejscem.
            Czasami ludzie nie będą w stanie zrozumieć. Bo inni przeważnie widzą tylko powierzchnię, a nie to co jest pod nią. Pomyślą, że to niegrzeczne – przebywanie wśród ludzi z słuchawkami na uszach. Spojrzą na ciebie krzywo, kiedy powiesz, że potrzebujesz chwili dla siebie podczas wakacji. Powiedzą – przestań oglądać te głupie seriale, za dużo czytasz i później masz głupie myśli. Nie będą wiedzieć, że twoja własna forma terapii. I wiesz co? Nie wisisz im wytłumaczenia. Musisz zrobić to co musisz, żeby pomóc sobie. Czasami trzeba być egoistą. Czasami trzeba postawić siebie na pierwszym miejscu. Jedyne co jesteś komuś winien – to własne szczęście i spokój ducha. Jesteś to winien samemu sobie.
            Więc poznaj siebie. Znajdź swoje powody. Znajdź własne sposoby. Poznaj swoje lęki, poznaj swoje koszmary. Znajdź to, co sprawi, że będą bardziej znośne. Przestań patrzeć na to wszystko, jak na permanentny stan, od którego już nigdy się nie uwolnisz. Czasami lekarstwo leży właśnie w tobie.

środa, 22 maja 2019

Bezsenność

PRZECZYTAJ NA NOWEJ STRONIE:
http://www.olowkiwewlosach.pl           


 Nie mogę spać. Moje oczy są ciężkie i suche i modlę się do Hypnosa, Piaskowego Dziadka, do kogokolwiek, kto gdzieś tam jest, żeby w końcu zabrali mnie na drugą stronę. Zaciskam powieki, ale nie chcą zostać zamknięte. Wydaje się to nienaturalne, zamykanie ich na siłę, bo sen i tak nie przychodzi. Wstaję. Piję herbatę ziołową. Szukam tabletek na uspokojenie. Krążę po salonie, wymachując rękami. Podskakuję rytmicznie na zimnych płytkach kuchennych. Kolejna herbata. Papieros. Piszę dwa zdania w zeszycie. Otwieram książkę i wpatruję się w strony, próbując nadać słowom sens. Zatrzaskuję ją, wzdychając. Kolejny papieros. Trzy kółka po salonie. Przesuwam palcami po białych klawiszach pianina, próbując przywołać w myślach jakąś melodię. Nie naciskam ich, jest środek nocy. Opieram czoło o zimne okno, wpatrując się w Księżyc. Głupie filmiki na youtube. Przegląd mediów społecznościowych. Powrót do łóżka. Gapienie się w sufit.
            Moje myśli nagle wracają do tego zdania, które powiedziałam milion lat temu, tego dnia, w którym za dużo wypiłam, do tej osoby, o której chcę zapomnieć, do najgorszej jesieni mojego życia, do mojego martwego psa, do krzyków mojego świętej pamięci dziadka, do historii wojennych babci, do setek spraw, o których wcale nie chcę teraz myśleć. Próbuję przypomnieć sobie wszystkie wiersze, które znam na pamięć. Powtarzam je w myślach jak mantrę, jeden po drugim, jak z automatu, bez uczuć, bez sensu. Opowiadam sobie historię, opowiadam sobie wiele rzeczy, żeby wyprzeć te myśli, zepchnąć je do tyłu głowy.
Sprawdzam telefon. Dwadzieścia pięć godzin od ostatniego snu. Pięć godzin snu do budzika. Liczę ile zostanie, jeśli zasnę za 20 minut. Powtarzam liczenie, kiedy już miną. Powtarzam, co jakiś czas w miarę jak wskazówki zegarka przesuwają się leniwie. Uderzam pięścią w ścianę. Krzyczę bezgłośnie w poduszkę.  Przewracam się z boku na bok. Patrzę jak słońce wschodzi. Myślę, jak przetrwać dzień bez spania. Stresuję się. Ile minie, zanim znów będę mogła spać spokojnie? Próbuję dojść do tego, dlaczego właściwie nie mogę zasnąć. Dlaczego czuję się przerażona, skoro nie ma się czego bać?
Przecieram oczy tak mocno, że zaczynają boleć. Wykopuję kołdrę z łóżka. Zwalam winę na pełnię księżyca. Dwie kawy. Licz godziny, nie myśli. Mówię sobie. Licz uśmiechy w autobusie. Nie myśl o spaniu. Nie myśl o tym, ile snu musi ci braknąć, zanim zaśniesz na stojąco. Nie myśl o tym, czy nie przegapisz za chwile przystanku. Nie myśl, nie myśl, nie myśl.
Czasem chciałabym nie myśleć. Czasem chciałabym po prostu spać. Ale bez myśli nie byłoby tych słów. Bez bezsenności nie byłoby myśli. Kiedyś przejdzie i znów zasnę, a sny przestaną być zbyt krótkie i zbyt wyraźne. A słowa zostaną już na zawsze.

sobota, 11 maja 2019

My, dzieci rozwodników


PRZECZYTAJ NA NOWEJ STRONIE:
http://www.olowkiwewlosach.pl/          


 My, dzieci rozwodników, mamy w sercu dziurę. Czasem nie potrafimy ufać. Często czuliśmy się niechciani. Boimy się opuszczenia. Przewracamy oczami w kościołach słysząc „i nie opuszczę cię, aż do śmierci”. Mamy problemy, ze stworzeniem związków. Walczymy o relację z naszymi rodzicami. Wiemy, jak to jest, być gołębiem pocztowym pomiędzy mamą i tatą. Wiemy, jak to jest, dzielić swój czas na pół.
            My, dzieci rozwodników, wspinaliśmy się po górach złamanych obietnic. Bywaliśmy kartami przetargowymi. Krzyk to nasz drugi język. Na strychach chowamy pudełka pełne szczęśliwych, starych fotografii. Nosimy blizny dawnych lat – te widoczne i te niewidzialne. Na myśl o świętach skręca nam się żołądek. Mieszaliśmy miłość z nienawiścią. Znamy smak zawodu.
            My, dzieci rozwodników, wszyscy mamy inne historie. Słyszałam i widziałam ich wiele. Jedne bardziej okrutne. Jedne ze szczęśliwszym zakończeniem. Niektóre już prawie zapomniane. Inne zapuściły w pamięci grube korzenie. Ale ból, który czuliśmy, był podobny. Szliśmy równoległymi ścieżkami. I większość z nas przebacza. Większość przynajmniej próbuje. Bo koniec końców, to wciąż nasi rodzice. Te same matki i ojcowie, którzy czytali nam bajki na dobranoc. W niedziele zabierali nas na plac zabaw, odrabiali z nami lekcje w podstawówce. I my, jak zranione szczenięta, zawsze  będziemy chcieli ich miłości. Jeśli uda nam się zachować z nimi relację – w końcu wybaczymy wszystko. Jeśli nie, prześladować nas będą pytania – Dlaczego nas nie chcieli? Dlaczego im nie wystarczamy?
            My, dzieci rozwodników, często nie jesteśmy już dziećmi. Ale czasem wciąż śnimy o tych krzykach. Czasem nie wierzymy w żadne obietnice. Czasem doszukujemy się oszustwa we wszystkim dookoła. Czasem czujemy, że coś w środku nas już zawsze będzie złamane. Nie potrafimy zapomnieć scen z naszego dzieciństwa. Wszędzie gonią za nami duchy przeszłości. Boimy się powtórzyć błędy naszych rodziców. Ale ja wierzę, że jesteśmy w stanie się wyleczyć.
            My, dzieci rozwodników, jesteśmy teraz wszędzie. Z każdym dziesięcioleciem przybywa nas coraz więcej. Nie jesteśmy już marginesem. Nie jesteśmy już sensacją. Nie jesteśmy sami. Nie czujemy się wyobcowani. Możemy mówić o tym bez wstydu. I dzięki temu może łatwiej nam jest dać sobie szansę, by się naprawić.
My, dzieci rozwodników, nie możemy pozwolić, żeby nasz ból był umniejszany. Teraz wszyscy się rozwodzą. Inni mieli gorzej. Zobacz, tamtych bili w domu. Zobacz, ci nie mają co jeść. Nie ma gorszego, lepszego, mniejszego, większego, mocniejszego, bardziej tragicznego. Ból nie potrzebuje przymiotników. Sam ból wystarczy. Każdy z nas czuje go inaczej. Jedni go wykrzyczą. Inni wypłaczą. Jeszcze inni wchłoną go w siebie, zakopią w sercu tak głęboko, że być może nie ujawni się przez długie lata. Ale ten ból zawsze gdzieś pozostanie.
My, dzieci rozwodników, nie zbudujemy niczego na gruzach przeszłości. Musimy je uporządkować. Pozbierać to, co się da. Wyrzucić to, co nadaje się już tylko do śmieci. Pogodzić się z tym, że pewne rzeczy już nie wrócą. Zaakceptować układ, w jakim znaleźliśmy się nie z naszej winy. Odrzucić tych, którzy nie chcą nas kochać. Dać szansę tym, którzy chcą naprawić swoje błędy. I uczyć się ufać na nowo. Musimy pogodzić się z tym, że demony naszego dzieciństwa, mogą mieć wpływ na nasze dorosłe życie. Często nie będziemy mogli iść dalej dopóki się z nimi nie uporamy. Nie ma nic złego w pójściu do psychologa w wieku 30tu lat, żeby załatać dziury, które powstały kiedy mieliśmy lat 13. Nie ma niczego dziwnego, w rozpamiętywaniu przeszłości, nie ważne jak bardzo odległej.
My, dzieci rozwodników, być może sami będziemy kiedyś rozwodnikami. A może nie rozwiedziemy się nigdy, niezależnie jak źle potoczą się nasze małżeństwa, nie chcąc zrobić krzywdy swoim dzieciom. Może nigdy nie weźmiemy ślubu. Może zamiast popełniać błędy naszych rodziców, popełnimy jeszcze gorsze. Może kiedyś spojrzymy na to wszystko, z innej perspektywy. Może. Wiem jedno – ból zostanie. Wspomnienia zostaną. Ale to nie znaczy, że już zawsze będą nas definiować. Bo my, dzieci rozwodników, nie jesteśmy tylko dziećmi rozwodników. Mamy własną drogę. Nie jesteśmy schematem. Ich błędy, nie są naszymi. Musimy popełniać swoje, nie pozwalając by cień naszej przeszłości wiecznie wisiał nad nami. Nie przekuwajmy cierpienia w lekcję. Przekujmy je w doświadczenie.